Weekend z przyjemnymi niespodziankami

W ten weekend mieliśmy 24-tą edycję ŁPGa (Łódzkiego Portu Gier) – co oczywiście nie było tytułową niespodzianką, ale z tej okazji moglem zagrać w kilka gier po raz pierwszy, tudzież w innym gronie niż zwykle. Miałem również okazję zanurzyć się głębiej w Feldyzm (a konkretnie Notre Dame), ale to chyba zasługuje na osobny wpis. Tymczasem…

Sobota, 7 marca, 10:00 GMT, Łódź, Polska

… tymczasem wczoraj przed południem na ŁPGu byłem z moją młodszą latoroślą (lat 6), co oczywiście wymusiło taki, a nie inny wybór tytułów. Zaczęliśmy od Carcassonne i nawet je skończyliśmy, ale jednak 60 minut nie jest standardowym czasem zachowania koncentracji dla 6-latka – jakby ktoś próbował, to nie polecam.

Potem poszły tytuły zdecydowanie z „młodszej” półki – i tu przy jednym się zatrzymam, a mianowicie przy Egmontowych „Pędzących jeżach”. Bardzo pozytywnie mnie ta gra zaskoczyła (może dlatego, że nie jestem specjalnym fanem żółwi). Generalnie sama rozgrywka wygląda podobnie (rzucamy karty, żeby przesunąć konkretnego jeża do przodu o 1 albo 2 pola), ale jest jedna zasadnicza różnica: nie ma przypisania jeża do gracza. Każdy gracz na koniec rundy dostaje punkty w zależności od tego, jakie karty ma na ręku i jak daleko odpowiednie jeże zaszły na torze. Innymi słowy, jeżeli mam na ręku dużo kart z żółtym jeżem, chciałbym żeby tenże jeż zaszedł jak najdalej… ale żeby to zrobić, muszę zrzucać właśnie te karty… Argh! Dylemat! 🙂 A tak na serio, bardzo fajny fillerek, polecam mocno.

Sobota, 7 marca, 16:00 GMT, Łódź, Polska

Po południu młodzież została wyekspediowana do domu, więc można było usiąść do czegoś cięższego. No i się doigrałem… usiadłem do Caverny na 6-ciu. Nie powiem, grało się fajnie, ale chyba nie będę chciał tego doświadczenia powtarzać (ani tym bardziej próbować maksymalnej liczby graczy, czyli 7). Fakt faktem, że trochę sam się zapędziłem w kozi róg – nie miałem pomysłu jak punktować, więc postanowiłem pójść na 6-go krasnoluda (i oczywiście budynek dający za to punkty). No więc nauczka na przyszłość: grając w 6-ciu nie ma sensu iść tą drogą. Po prostu nie ma wystarczająco dużo akcji na stole. Tu już nie chodzi nawet o to, że nie ma wystarczająco dużo sensownych akcji, w pewnym momencie się obawiałem, że nie będzie już wolnych kart na stole. Póki co Caverna zdecydowanie najbardziej podoba mi się na 4 osoby.

 

Niedziela, 8 marca, 11:00 GMT, Łódź, Polska

Zacząłem od wspomnianej wyżej Notre Dame, ale jako się rzekło – to jest materiał na osobny wpis (tak, Rosenbergizm nie wystarcza, zarażam się Feldyzmem). Potem jeszcze poszło Glory to Rome, Glass Road, a dzień zakończyliśmy na The Staufer Dynasty (courtesy of AniaP & KubaP, kudos, propsy i w ogóle :)). Samą grę bym określił jako średniego eurosa, trochę area control, trochę set collection, a to wszystko w przepięknej oprawie graficznej. W ogólnym zarysie chodzi o to, że co turę wysyłamy swoich ludków w konkretne rejony, które na koniec rundy punktują. Problem polega na tym, że wysłanie ludka sporo kosztuje i trzeba mocno oszczędzać, żeby się zmieścić. Drugi problem polega na tym, że na końcu gry rozliczamy ukryte cele każdego gracza, które zależą w zasadzie w całości od tego, gdzie nasze ludki stoją. Nie byłoby w tym nic problematycznego, gdyby nie fakt, że co turę sporo naszych już wystawionych ludków z planszy spada, przez co planowanie gdzie będziemy ich mieli na koniec gry jest dość stresujące. Tak, czy siak – per saldo Staufer Dynasty wychodzi na duży plus, zwłaszcza, że gra jest dość szybka (pudełkowa obietnica 20 minut na gracza jest całkiem realna, może poza pierwszą partią). Kolejny tytuł warty polecenia.

 

A na koniec…

… a na koniec pozwolę sobie jeszcze na drobnego shameless plug-a – ten ŁPG, o którym piszę właśnie się kończy (dosłownie w momencie, w którym piszę ten tekst), ale my mamy dziwny pomysł robienia imprez planszówkowych tak często jak się da i na razie jesteśmy na etapie ŁPGa co dwa miesiące. To oznacza, że na kolejny zapraszamy już w maju, a tym czasem zapraszam na nasz profil na FB 🙂

 

Evolutio Rosenbergis, czyli od Agricoli do Arle

Pomysł na ten wpis zaczął mnie męczyć w momencie, gdy kilka tygodni temu czytałem recenzje Fields of Arle i raz po raz widziałem wtręty lub komentarze w stylu „po co kupować kolejnego Rosenberga, od Agricoli wszystko to to samo” albo „zagraj w jednego Rosenberga, to tak jakbyś zagrał we wszystkie Rosenbergi”. Postanowiłem się z tym stwierdzeniem rozprawić – w tę lub tamtą stronę. Ostrzegam jedynie lojalnie, że stężenie Rosenbergizmu w tym wpisie przekracza wszelkie cywilizowane normy.

Czytaj dalej

Poza strefą komfortu

Umówiłem się niedawno na wieczór z grami. Nic w tym nadzwyczajnego, gdyby nie to, że gospodarz wieczoru, niejaki Paweł, ma gust planszówkowy, bym tak rzekł – dokładnie odwrotny do mojego. Do tego stopnia, że stwierdził (tu cytuję): „Ostatnio zagrałem w Lords of Waterdeep, a to prawie euro. Poznaję wroga, żeby go lepiej zwalczać”. Cóż, ani na Rosenberga, ani na GoTa raczej szans nie było, ale znaleźliśmy wspólny mianownik w postaci karcianek – a konkretnie Race for the Galaxy, Innowacje i Na chwałę Rzymu.

Czytaj dalej

Ale to już było…

Dzisiaj będzie o powtarzalności w grach, ale nie w kontekście regrywalności, tylko w kontekście tego ile jest gier podobnych, bardzo podobnych albo wręcz takich samych. Przy tej ilości tytułów, jakimi jesteśmy zalewani (w momencie pisania tego wpisu prawie 75.500 tytułów na BGG) nie da się uniknąć kopiowania czegoś, co już wcześniej było. Czytaj dalej

Goła ziemia w Arle, czyli punktowanie bez budynków

Kilka dni temu we wpisie opisującym Fields of Arle wrzuciłem teorię, że w zasadzie sensowne wyniki da się w tej grze zrobić tylko koncentrując się na budynkach. Stwierdziłem teraz, że spróbuję sam tę teorię obalić – jeżeli by się udało, to odpadłaby jedyna negatywna uwaga, jaką miałem do tej gry. Z takim nastawieniem rozłożyłem Fieldsy do gry solo – miałem zamiar punktować maksymalnie na wszystkim innym, niż budynki.

Czytaj dalej

Rzut okiem – Paperback

Miałem ostatnio okazję zagrać u znajomego w krótką (30 min) grę słowno – karcianą, która urzekła mnie tak bardzo, że dzień później żegnałem się z pewną ilością środków na karcie, żeby za czas jakiś mieć własny egzemplarz. Mowa tu o grze Paperback, która jest swoistą mieszanką Dominiona i Scrabble. Brzmi dziwnie? Może. Gra się wybornie.

Czytaj dalej

Fields of Arle, czyli co tam Panie we Fryzji…

W zeszłym tygodniu dostałem w końcu pudełko (w zasadzie pudło) z najnowszym ciężkim Rosenbergiem, czyli Fields of Arle. Miałem okazję pograć, więc teraz mogę się podzielić wrażeniami. Dla porządku zaznaczę tylko, że piszę z perspektywy eurosucharzysty, który lubi przeliczać kamienie na owce, potem owce na krowy, krowy na żarcie, a żarcie na PZ-ty. No i zdecydowanie lubi Rosenberga.

Czytaj dalej

Rzut okiem – Concordia

W ramach rozgrzewki przed partią Caverny miałem wczoraj okazję zagrać w Concordię Maca Gerdtsa. Autor znany i lubiany (m.in. Antike, Hamburgum, Navegador), a zdaje się najbardziej znany z „wynalazku” pod tytułem mechaniki rondla w wyborze akcji. Z tego wszystkiego znam i bardzo lubię Navegadora, więc i do Concordii usiadłem z chęcią.

Czytaj dalej

Powodzenia! (w wolnym tłumaczeniu)

W dzisiejszym wpisie będzie o tym, jak fajnie się pisze opinię o grze, która ma już ponad rok. Znajdzie się też miejsce na czerstwy, szowinistyczny żart. W tle zaś będzie jakaś planszówka, ale w sumie kogo to obchodzi. Do dzieła więc!

Czytaj dalej

Madeira

Miałem w końcu okazję (yay, po lekko ponad roku od zakupu) zgarnąć ludzi, którzy nie krzywią się na ciężkie eurosy i zagrać w Madeirę. W tym przypadku przez „ciężki euros” mam na myśli grę, której tłumaczenie zajmuje 45 minut, a gra tak coś koło godziny na gracza. Perspektywy wydawały się dobre, więc te kilka godzin nas nie przeraziło. Po dwóch partiach stwierdziłem, że muszę skonfrontować wrażenia z kimś innym, bo chyba nie może być aż tak źle…

Czytaj dalej