Fields of Arle, czyli co tam Panie we Fryzji…

W zeszłym tygodniu dostałem w końcu pudełko (w zasadzie pudło) z najnowszym ciężkim Rosenbergiem, czyli Fields of Arle. Miałem okazję pograć, więc teraz mogę się podzielić wrażeniami. Dla porządku zaznaczę tylko, że piszę z perspektywy eurosucharzysty, który lubi przeliczać kamienie na owce, potem owce na krowy, krowy na żarcie, a żarcie na PZ-ty. No i zdecydowanie lubi Rosenberga.

Jak zwykle, opowiem Wam krótko o samej grze i o mechanice, a trochę dłużej się rozpiszę o decyzjach podejmowanych podczas rozgrywki i o wrażeniach po tejże.

Zaczynając od początku…

Fields of Arle jest bardzo typowym przykładem gry worker placement. Ba, uszczegóławiając, jest to ciężki worker placement. Ciężki zarówno pod względem skomplikowania gry, jak i z czysto fizycznego punktu widzenia – dostajemy bardzo duże pudło (tylko odrobinę mniejsze od Caverny) wypełnione różnego rodzaju żetonami, znacznikami, planszami, planszetkami i czym jeszcze tylko się dało. Gra zajmuje po rozłożeniu całkiem sporo miejsca – na stole, na którym we 2-kę z żoną graliśmy w Cavernę, Agricolę, Tickety – Fieldsy się nie mieszczą… Tu warto wspomnieć o bardzo ważnym szczególe – mówimy o grze na jedną / dwie osoby. W tym momencie na myśl zaczynają się cisnąć słowa z gatunku „behemot”, „moloch”, itp.

Dla zilustrowania przykładu… na poniższym zdjęciu widzicie sytuację na stole podczas gry solo (drugi gracz dodaje kolejne dwie planszetki, te które poniżej widzicie na dole po lewej).

arle2

No dobrze, ale załóżmy, że znaleźliśmy stół 2m x 1m, poradziliśmy sobie z rozłożeniem gry, i co dalej? Ano dalej, jak już wspomniałem, jest typowy worker placement. Każdy z graczy ma po 4 robotników, których wysyła na pola akcji. Jak obaj gracze wyślą swoich 8 ludków, tura (półrocze) się kończy, trzeba się nieco wyżywić, dostaje się trochę surowców i zaczynamy kolejną turę. Po 9 półroczach podliczamy punkty i tyle. Brzmi prosto, prawda?

… ale proste nie jest

Czyli porozmawiajmy co nieco o tym, jakie decyzje gracz musi podejmować podczas rozgrywki. Pierwsze, co widać od razu, to fakt, że Fields of Arle się z nami nie cacka. W większości tego typu gier (w tym poprzednich grach Uwe) akcji do wyboru na początku jest względnie niewiele, zaś ich liczba rośnie podczas gry. Tutaj zaś dostajemy od razu na twarz 30 akcji i radź sobie, człowieku. Pewnym ułatwieniem jest to, że gra jest podzielona na pory roku, a akcje są przypisane do konkretnego sezonu (15 możemy zrobić latem, 15 innych – zimą), ale można złamać tę regułę raz na turę i zrobić akcję z „nieodpowiedniej” pory roku. Oczywiście właśnie w akcjach zaklęta jest cała mechanika i zależności zachodzące w grze. Co więc będziemy robili w Arle?

  • Będziemy budowali budynki. Nie bez powodu ten punkt jest pierwszy na liście – za budynki jest zdecydowanie najwięcej PZ-ów na koniec gry. Budynki również dają nam różne rzeczy, aczkolwiek w przeciwieństwie do poprzednich gier Rosenberga, większość budynków ma działanie jednorazowe (plus punkty na koniec). Żeby jednak móc budować budynki…
  • …musimy zebrać materiały budowlane. Z moich dotychczasowych doświadczeń wynika, że jest to zdecydowanie największe wąskie gardło w Fields of Arle (ilość jedzenia wymagana do wyżywienia jest tu raczej śmieszna w porównaniu z Agricolą, czy nawet Caverną). Żeby natomiast móc względnie efektywnie zgarniać materiały budowlane…
  • …przydałoby się mieć odpowiednio rozwinięte narzędzia. Im lepsze narzędzia mamy, tym lepiej wykonujemy niektóre akcje. Ot na przykład mając Topory na poziomie 3 idziemy na akcję zbierania drewna i dostajemy 3 drewna. Rozwiniemy rzeczone Topory do 4 i każda akcja zbierania drewna da nam 4 znaczniki. Oczywiście rozwijanie narzędzi też jest akcją a do tego ma swój koszt w surowcach. Grrr…
  • Będziemy również hodowali zwierzęta (owce, krowy i konie). Mechanika jest tutaj podobna do większości innych Rosenbergów, ale trzeba sobie to lepiej rozplanować (zwierzęta rozmnażają się tylko co drugą turę, ale za to jeżeli je dobrze porozmieszczamy, to potencjalnie każda parka może dać nam młode). Bolesne jest tylko to, że musimy hodować zwierzaki równomiernie, bo punktowanie na koniec to wymusza – najwięcej punktów dostajemy za zwierzaki, których mamy najmniej.
  • Możemy też zająć się rolnictwem (orać pola i zbierać z nich co dwie tury zboże i len), ale jest to stosunkowo drobny element gry i raczej nie ma sensu się na nim mocno koncentrować.
  • Jest tylko jeden szkopuł. Żebyśmy mogli poszaleć na naszym gospodarstwie (a to coś zbudować, a to wypuścić zwierzaki na trawkę, a to coś zaorać), musimy mieć miejsce, którego z początku wiele nie ma. Więcej miejsca możemy uzyskać albo osuszając bagna i wycinając torf, albo budując groble oddzielające nasze gospodarstwo od polderu. Oczywiście żeby to wszystko zrobić, trzeba wykonać odpowiednie akcje.
  • No i last but not least będziemy handlować z okolicznymi miejscowościami, zawożąc do nich nasze produkty. Jest to jedyna działalność w Fields of Arle, która jako taka nie wymaga akcji… ale już zakup wozów i produkcja dóbr jak najbardziej tak. Wożenie dóbr da nam trochę punktów zwycięstwa (ale nie nastawiajcie się zbytnio, maksymalnie 10 PZ przy wynikach w granicach 90-120), ale daje coś znacznie ważniejszego: bardzo duże ilości jedzenia. Jedzenie zaś jest potrzebne głównie do budowania co lepszych budynków (dla przykładu: co turę musimy się wyżywić za 3 jednostki żywności, za to najfajniejsze budynki kosztują 9, 15 albo 25).

Miłośnicy eurosów z pewnością kojarzą termin „krótka kołderka”, a dla pozostałych szybka definicja: krótką kołderkę mamy wtedy, kiedy mechanika gry nie pozwala nam zrobić wszystkich akcji, które byśmy chcieli i musimy iść na bolesne kompromisy. No więc w przypadku Fields of Arle nie mamy do czynienia z krótką kołderką. Mamy raczej do czynienia z czymś przypominającym ręcznik łazienkowy – jakbyśmy sobie spróbowali go naciągnąć pod brodę, to całe nogi mamy odkryte…

Serio, pierwsze zderzenie z ilością możliwych rzeczy do wykonania i konfrontacja z ilością posiadanych pionków – to rzecz straszliwa. Moje pierwsze tury wyglądały mniej więcej tak: „w tej turze najpierw zrobię to, potem to, to, to i to… dzięki temu pójdę tu, a potem zgarnę to… razem 7 akcji… cholera, co ja zrobię w 4 akcje?”. W innych Rosenbergach paradoksalnie z pomocą przychodzili przeciwnicy, blokując niektóre pola i zawężając wybór – tutaj nawet jak przeciwnik zajmie swoje, to i tak zostaje za dużo…

Zdjęcie poniżej przedstawia niektóre pola akcji – sytuacja jest raczej bliżej końca gry, widać też, że oboje jesteśmy nieco porozwijani na różnych narzędziach.

arle1

A na koniec wrażenia…

Chyba się nie spodziewaliście, że napiszę negatywną recenzję Rosenberga, prawda? 🙂

No i nie napiszę, ponieważ Fields of Arle jest świetną grą. Jest wiele rzeczy, które mi się w niej bardzo podobają, mam też pewne zastrzeżenia (jedno i drugie jak zwykle, w punktach poniżej), ale per saldo jest to naprawę kawał bardzo dobrego ciężkiego eurosa. Po kolei więc:

  • Zacznijmy od rzeczy namacalnych. Dostajemy świetnie wykonaną grę – masa żetonów i drewna (łaciate krowy są prześliczne), grafiki są bardzo fajne, cała oprawa jest bardzo czytelna. Odbija się to niestety na cenie gry – ja swój egzemplarz nabyłem za okrągłe 250 PLN, pewnie z czasem będzie nieco taniej. Przeliczając zawartość pudła na złotówki nie czuję się bynajmniej oszukany (jest tego naprawdę dużo i w dobrej jakości), no ale jednak nie jest to niski próg wejścia… tym bardziej, że mówimy o grze dwuosobowej.
  • Sama mechanika i zależności między różnymi aspektami rozwoju gospodarstwa są po prostu genialne. Naprawdę nie jest łatwo zapleść kilka różnych „frontów robót” tak, żeby to się ze sobą nie pogryzło (odsyłam tu do mojej notki o Madeirze, tam się gryzie strasznie). Uwe jak zwykle łączy wiele różnych mechanizmów w takie zależności (budowa, surowce, handel, zwierzaki, pozyskiwanie miejsca), że to wszystko ze sobą gra. Chapeaux bas, Panie i Panowie.
  • Ciężar gry – wydaje mi się, że Fields of Arle to jedna z najcięższych gier Rosenberga – stawiałbym ją gdzieś koło Ora et Labora i zdecydowanie wyżej, niż wszystko inne. Nie wynika to tym razem z klasycznego dla Uwe mechanizmu żywienia (w przeciwieństwie do Agricoli albo Le Havre), tylko z bardzo mocnego ograniczenia ilości akcji na turę. Musimy naprawdę bardzo się nagimnastykować, żeby zgarnąć sensowne punkty. W tym aspekcie zresztą Fieldsy są podobne do Glass Road – „masz bardzo mało akcji, na pewno nie zrobisz wszystkiego co chcesz, wykręć na nich ile tylko zdołasz”. Tutaj odrobina dziegciu – wydaje mi się, że większą czystą frajdę miałem grając w Cavernę… i to dokładnie z tego powodu: w Cavernie kołderka, acz krótka, no to jednak kurczę do tych kostek sięga 🙂 Jeżeli jednak mam ochotę na wyzwanie intelektualne, to Fields of Arle jest zdecydowanie wyżej.
  • Powtarzalność – jedynym elementem losowym w tej grze (poza posunięciami niektórych przeciwników, hehe) jest startowy układ budynków. Nie licząc 4 kafelków, które Uwe zaleca użyć tylko do pierwszej partii, mamy w pudle 27 budynków, z których do każdej gry wejdzie 18. Mamy więc pewną zmienność, zwłaszcza, że wiele z tych budynków drastycznie zmienia możliwości pozyskania zasobów (czyli de facto całą rozgrywkę). Pewnie po iluś partiach z kolei ta zmienność się skończy, ale wydaje mi się, że bardzo łatwo byłoby dorobić sporo kolejnych budynków (wiem, aż się proszę o dojonko dodatek), bo wiele możliwości pozostaje niewykorzystanych.
  • Możliwości zdobywania PZ-ów – tutaj mam chyba jedyną uwagę, którą można potraktować negatywnie. Fieldsy sprawiają wrażenie, że dają nam wiele dróg do zwycięstwa. No więc i tak i nie. Nie, ponieważ droga do zwycięstwa jest jedna – buduj dużo budynków, punkty za wszystko inne są zdecydowanie mniejsze. Z drugiej jednak strony budowanie budynków wymaga materiałów i tutaj tak naprawdę możemy poszaleć – powiedziałbym, że Fields of Arle daje nam bardzo dużo różnych dróg zdobywania surowców do budowania budynków 🙂 Szczerze – wolałbym trochę inny balans punktowy (mniej punktów za budynki, więcej za zwierzaki i za podróże handlowe). Nie chcę przez to powiedzieć, że gra jest powtarzalna i za każdym razem robimy to samo, bo to nie byłaby prawda… ale zdecydowanie Fieldsy trochę oszukują i sprawiają wrażenie nieco innej gry, niż są w rzeczywistości. Do tego punktu też przykładzik graficzny – poniżej widzicie stan mojego gospodarstwa na koniec gry solowej, w której uciułałem 113 punktów, z czego 70 z budynków.

arle3

Podsumowując…

Dla ludzi spod znaku TL;DR: Fields of Arle to świetny, ciężki euro-suchar (choć w sumie nie taki suchy, do Felda mu daleko). Spodziewajcie się ciężkiego przegrzania zwojów mózgowych i kombinowania na 5 frontach na raz. Jeżeli tego typu rozrywka jest Wam miła, to Fieldsy powinny bardzo dobrze podejść.