Hitchcock w Innowacjach
Jak widać na załączonym obrazku, przewidywania, że od stycznia będę miał znowu trochę czasu na planszówki, okazały się nieco zbyt optymistyczne. No a jak nie ma czasu grać, to i o czym tu pisać? Na szczęście czas jakiś temu trochę czasu się znalazło i urodził się z tego fajny temat. Otóż grałem z moim znajomym, niejakim Krakovem, w „Innowacje”. Niby żadna nowość, gdzie tu temat, spytacie? Ano temat jest taki, że żadna chyba gra od dłuższego czasu nie zapewniła mi takiej huśtawki nastrojów, jak tamta partia. Do rzeczy więc…
Początki
Założenie podstawowe jest takie, że szanowny Czytelnik „Innowacje” zna, więc będę się posługiwał terminami z gry bez tłumaczenia ich. Tych, którzy nie znają, zachęcam bardzo bardzo do poznania, bo to świetna gra. Przejdźmy więc do samej partii – graliśmy we dwóch, czyli (według niektórych) w jedynym możliwym ustawieniu, w którym „Innowacje” mają sens.
Początek rozgrywki był w przewidywalny sposób wyprany z większych emocji. Ot, ja coś wystawiłem, Krakov coś wystawił, ktoś tam odpalił jakiś dogmat, ja sobie któryś kolor rozsunąłem, Krakov zdobył jedną dominację… powoli do przodu. Wesoło zaczęło się, kiedy Krakov wystawił Pirate Code…
Będzie źle…
Pirate Code to bardzo niefajna karta – zabiera karty z Influence’a. Innymi słowy cokolwiek bym zgromadził pod dominację, to by mi zakosił. Co gorsza, Krakov miał całe hordy symboli, na których Pirate Code chodzi, a ja nie – więc nie bardzo była w ogóle opcja jakiejkolwiek obrony.
…a może nie…
Na szczęście Krakov po dwóch turach przykrył sobie Pirate Code czymś innym czerwonym. Na jego usprawiedliwienie trzeba rzec, że w naszej konkretnej sytuacji to coś (wybaczcie, nie pamiętam już co), było jeszcze gorsze dla mnie, niż piraci. Nie przewidział tylko jednego – przed piratami nie miałem się jak bronić, a przed tą nową kartą obroniłem się w ciągu jednej tury (wystawiwszy dużo symboli) i do końca gry już nie została użyta.
Wygram to!
Kolejne 10 minut wskazywało na to, że jestem na najlepszej drodze do wygranej. Udało mi się rozsunąć chyba wszystkie kolory (a przynajmniej 4). Miałem przewagę we wszystkich symbolach, więc nic agresywnego mnie nie bolało, ba Krakov nie bardzo nawet mógł odpalać dogmaty kooperacyjne, bo z każdego też bym skorzystał. Drobny niepokój budził u mnie fakt, że nie miałem absolutnie nic w Influence i żadnej karty do score’owania, ale poza tym było świetnie. Krakov tymczasem w ramach delikatnej niemocy (nawet jak coś fajnego mu przyszło na rękę, to nie mógł tego odpalić, bo miałem więcej symboli) zbierał karty. Dobierał po prostu dwie na rękę i czekał na zwrot sytuacji.
Wygrałem to!
Wtedy właśnie doszła mi na rękę „Quantum Theory” (8-ka), pozwalająca wystawiać 10-ki. No, myślę sobie, to pozamiatane. 10-ki mają chore zdolności, a ja mam bardzo dużo symboli, więc jak już się rozhulam, to nie będzie wiadomo, z której biją. Wtem!
Aaaa! Przegrałem!
…Krakov odpalił jedną wesołą kartę – „Bicycle”. Karta mówiła: zamień swoją rękę z Influence’m. Oczywiście w ramach przewagi symboli ja mogłem skorzystać z tego najpierw, ale… miałem pustą rękę. Krakov tymczasem przez ostatnie kilka tur zebrał 12 kart na ręce, więc tym drobnym ruchem wrzucił sobie… jedyne 55 punktów do Influence’a. Sytuacja zmieniła się dramatycznie – miał już wtedy dwie dominacje, więc 4 ruchy kończyły grę. Influence’a miał tyle, że mógł dominować w zasadzie co chciał (miał też wystawioną 8-kę jakąś). Nie byłem w stanie mu tych punktów zabrać w żaden sposób (no, w sumie to byłem, miałem kartę kradnącą Influence, ale zbyt wolno). Miałem więc jeszcze dwie tury życia. Albo wygram w dwie tury, albo po ptokach.
Jeszcze walczymy!
Na szczęście miałem wystawioną „Quantum Theory” wystawiającą 10-ki. Pomyślałem, że to moja jedyna nadzieja – wiele 10-tek ma natychmiastowe warunki zwycięstwa, stwierdziłem, że a nuż mi się poszczęści. Odpalam pierwszy raz – wystawiam 10-kę, niestety pudło, bez natychmiastowego zwycięstwa. Odpalam drugi raz – dalej nic.
…już po mnie.
Krakov nie miał szczególnie wiele strategicznych wyborów. Zdominował dwie epoki i tyle. Miał już w tym momencie 4 dominacje, czyli w kolejnej turze wygrywał.
The last stand
Odpalam moją teorię kwantową. Dochodzi „Robotics”, które mówi, że mam dociągnąć kartę (10-kę), wystawić ją i odpalić jej dogmat kooperacyjny tylko dla siebie. Zużywam na to jedną akcję, została jedna do końca gry. Nie mając już co robić, odpalam Robotykę. Ciągnę i wystawiam kartę: „Software”. Masakra: najpierw dobieram i scoruję 10-kę, potem dobieram i wystawiam dwie 10-ki i odpalam dogmat kooperacyjny drugiej z nich. Dobieram dwie karty, pierwszej już nie pamiętam nawet, drugi był Internet. Odpalam dogmat Internetu: pociągnij i zascoruj 10-kę, a potem pociągnij i wystaw jedną 10-kę za każde 2 symbole zegarka na twojej planszy. Zegarków miałem bodajże ze 4 wtedy, więc sięgam do stosu 10-tek…
Hurraaaa!!!
…który to stos w tym momencie się kończy! Wygrywam wyczerpując deck 10-tek! Ufff…
Poniżej macie zdjęcie mojej części stołu na koniec gry 🙂
Wstaliśmy obaj od stołu z lekkim obłędem w oczach. Zaprawdę powiadam Wam, nie pamiętam, żeby jakaś gra mi zafundowała takie nagłe zwroty akcji. Nie znasz „Innowacji”? Nie wiesz, co tracisz…