Nie potrzebuję przeciwników, mogę się uwalić sam…

Czas jakiś (spory) temu opisywałem wrażenia z rozgrywki w Nauticusa, którego nabyłem drogą przywiezienia przez kolegę z Essen 2013. W tamtym wpisie stwierdziłem, że Nauticus jest grą poprawną. I tyle. Grało się fajnie, wygląda słodko, ale superhitem nigdy nie będzie. Zdania nie zmieniam, zresztą pozycja w okolicach 1100 w rankingu BGG wydaje się to potwierdzać. W niedawno rozegranej partii wyszła jednak pewna cecha, która powoduje, że do rzeczonego tytułu zaczynam podchodzić z niechętnym szacunkiem.

Mój pierwszy raz (bez durnych uśmieszków, zaraz wyjaśnię) zdarzył się w Caylusie. Caylus jako pierwsza gra pokazał mi, że jestem nieuważny, kopię się sam w kostkę i bynajmniej nie potrzebuję przeciwników, żeby totalnie zawalić całą rozgrywkę. Akurat w tamtym przypadku chodziło oczywiście o Caylusową mechanikę kolejności rozpatrywania budynków. Zasada jest taka, że budując nowe budynki kładziemy je „po sznurku” w kolejności wybudowania. W tej samej kolejności te budynki są potem aktywowane. Niektóre budynki dają surowce, niektóre pozwalają je wydać. Oczywiście nie minęły 3-4 tury pierwszej rozgrywki i już strzeliłem babola, bo odpaliłem budynek, który wymaga surowców… dwa miejsca przed budynkiem, który mi te surowce miał dać… Argh.

Oczywiście w Caylusa grałem jeszcze potem nie raz i mimo tego, że starałem się pamiętać o tym drobiazgu, to taka gafa zdarzyła mi się więcej razy, niż chciałbym liczyć. W ogóle od tego czasu Caylus jest takim moim nemesis. Szanuję tę grę. Uważam, że jest świetna… ale naprawdę długo by mnie trzeba namawiać do zagrania.

Ktoś powie pewnie, że w każdej (euro-)grze trzeba uważać na swoje ruchy i w każdej można się przeliczyć. No i niby to prawda, ale są takie gry, w których sama mechanika gry zastawia na gracza bardziej wredne pułapki, niż przeciwnicy. To tak, jakby gra mi mówiła: „Ale z Ciebie i… stota o niskiej inteligencji”. Poza tym w takich grach tego typu błędy zwykle dość mocno bolą. W Caylusie taki przekręt oznacza zwykle stratę całej tury, albo co gorsza podebranie ważnego budynku przez przeciwnika. W grach, gdzie mechanika bardziej wybacza błędy, zwykle można zastąpić straconą właśnie akcje jakąś inną, która może da mniej punktów, ale zawsze coś tam da.

Ostatnio właśnie trafiłem na kolejny tego typu przykład we wspomnianym wyżej Nauticusie. Tu z kolei w ramach tury mamy kilka różnych akcji, które mają dość określoną kolejność: jak chcesz budować statek, to musisz zbudować kadłub, potem dodać maszty i na końcu dodać żagle. Można to zrobić poza kolejnością, ale wtedy się traci akcję (a to dość dużo) na uporządkowanie statku. Potem sprawa się komplikuje, bo tak naprawdę łańcuszek wygląda tak: (1) budujemy kadłub, (2) budujemy maszty, (3) dajemy żagle, (4) kupujemy towary, (5) wysyłamy towary. Jak o czymś zapomnimy, to mamy tylko opcję na tę specjalną akcję porządkującą, ale można ją zrobić tylko raz na turę (jak każdą inną zresztą). W najgorszym przypadku pomyłka w kolejności powoduje, że pół tury nie mamy nic sensownego do roboty. Gra ma 4-5 tur, więc pół tury to dużo.

nauticus-7

Podobne zjawisko występuje też w innej grze, w którą mam okazję ostatnio grywać – Glass Road. W tym przypadku mechanizm jest taki: w każdej rundzie wybieramy 5 kart, z których być może skorzystamy (czytaj: z tych 5 skorzystamy, jak dobrze pójdzie, z pozostałych nie skorzystamy na pewno :)). Karty, jak to karty, niektóre dają surowce, niektóre pozwalają za te surowce coś zbudować. No i teraz biedny człowieku siedzisz i liczysz: wezmę tego gościa, co mi da 4 drewna, dzięki temu wybuduję ten budynek, który mi da 5 gliny, za glinę zbuduję jeszcze to i dzięki temu zrobię coś tam jeszcze i nałapię milion punktów. A potem okazuje się, że przeliczyłeś się o jedno drewno i wszystkie akcje od drugiej włącznie możesz sobie wsadzić w krzaki. Gratuluję, właśnie jesteś jakieś 1/4 gry w plecy.

Tak jak pisałem we wstępie – gry z takim elementem darzę niechętnym szacunkiem (albo, jak w przypadku Glass Road – całkiem „chętnym” szacunkiem). Wymuszają skupienie i uczą pokory… Nie wiem, jak u Was, ale mnie zdecydowanie bardziej zapada w pamięć partia, w której przegrałem na własne życzenie, niż taka, gdzie przeciwnicy się okazali po prostu lepsi. Ktoś z zacięciem psychologicznym pewnie by tu mógł coś napisać o wewnątrzsterowności i takich tam – osobiście mnie takie sytuacje bardzo mocno motywują, żeby zagrać raz jeszcze i spróbować zagrać lepiej (z wyjątkiem Caylusa, tu potrzebuję motywacji zewnętrznej, najlepiej w postaci płynnej). Aha – z góry wypraszam sobie wszelkie komentarze i posądzenia o masochizm 🙂