Poza strefą komfortu
Umówiłem się niedawno na wieczór z grami. Nic w tym nadzwyczajnego, gdyby nie to, że gospodarz wieczoru, niejaki Paweł, ma gust planszówkowy, bym tak rzekł – dokładnie odwrotny do mojego. Do tego stopnia, że stwierdził (tu cytuję): „Ostatnio zagrałem w Lords of Waterdeep, a to prawie euro. Poznaję wroga, żeby go lepiej zwalczać”. Cóż, ani na Rosenberga, ani na GoTa raczej szans nie było, ale znaleźliśmy wspólny mianownik w postaci karcianek – a konkretnie Race for the Galaxy, Innowacje i Na chwałę Rzymu.
Z karciankami u mnie to jest trochę dziwnie. Jest kilka, które naprawdę lubię – trzy wymienione wyżej zdecydowanie się do tej grupy zaliczają, zresztą o Innowacjach już mi się zdarzyło tu wspomnieć. Kłopot jedynie w tym, że nie do końca umiem się dostosować do trybu gry, który w większości tego typu gier jest wymagany – trzeba grać szybko, agresywnie i bardzo uważać na tempo gry. Przeciwnik może nam grę skrócić (albo wręcz skończyć) w zupełnie nieodpowiednim momencie. Ja tam wolę mozolnie sobie budować ten mój silniczek i patrzeć jak rośnie. Stąd nigdy w gry typu RftG nie byłem jakoś szczególnie dobry i pewnie nigdy nie będę – co jednak nie zmienia faktu, że sprawiają mi dużo przyjemności.
Odsłona 1 – Race for the Galaxy
Zaczęliśmy od szybkiej partii Race’a. Graliśmy we trójkę (dołączył syn Pawła). To była moja pierwsza partia RftG od dłuższego czasu (rok – dwa, jak nie lepiej), więc musiałem w tempie ekspresowym przypominać sobie, o co biega.
Przy tej okazji stały się dwie ciekawe rzeczy – po pierwsze wyszła dyskusja o mocno niejednorodnej percepcji klimatu na przykładzie Race’a właśnie. Dla mojego gospodarza RftG jest grą klimatyczną, z grafikami doskonale obrazującymi, co dana karta robi. Dla mnie jest to maksymalnie abstrakcyjne zarządzanie akcjami i przepływem kart na ręku / stole. Równie dobrze na kartach mogłyby być same ikony. Nie to, żeby odmienne postrzeganie „suchości” gry przez różnych ludzi było czymś zaskakującym – ale u nas objawiło się wyjątkowo mocno.
Druga ciekawa rzecz? Wynik gry… takie coś mi się jeszcze nie zdarzyło. Ja robiłem punkty na przerabianiu surowców w akcji „Consume x2 VP”, Paweł na developmencie za 6 punktów (dającym punkty za światy windfall i karty terraforming), syn Pawła coś pomiędzy, miał trochę punktów na żetonach i kilka na developmencie. Wynik końcowy? 33 vs 33 vs 33 punkty. Tak, wiem, w RftG jest tie-breaker, ale byliśmy tak zszokowani, że uznaliśmy po prostu wspólne zwycięstwo 🙂
Odsłona 2 – Innowacje
Kolejną partię zagraliśmy już we dwóch (są ludzie, którzy uważają, że Innowacje działają na więcej, niż 2 graczy, ja uważam, że wtedy jest to zupełnie inna gra). Była to pierwsza gra Pawła w ten tytuł, ale jak wiadomo, w Innowacjach sytuacja może zmienić się 3 razy o 180 stopni w ciągu 2 tur, „nie znasz dnia ni godziny”. No i wykrakałem – dostałem bęcki 6:1, mimo tego, że zacząłem dużo szybciej, z pierwszą dominacją po 2-3 turach. Dlaczego? Ano dlatego, że coś koło 4-5 ery nie udało mi się skontrować karty przeciwnika, która całkiem sensownie wkładała punkty do Influence. W dwie tury było 3:1, a potem, mimo że zbudowałem sobie układ do zgarniania punktów (i zabierania ich Pawłowi), to po prostu nie zdążyłem się rozkręcić.
Tu właśnie z całą mocą pokazał się bardzo dynamiczny (przynajmniej w porównaniu do większości „żetonowych” planszówek) charakter Innowacji. Pierwsze primo – nie przyzwyczajaj się do tego, co masz i do tego, co planujesz zrobić – za chwilę pewnie nie będziesz tego miał na stole, a opcje będą zupełnie inne. Drugie primo – tempo gry (i w konsekwencji ilość tur / akcji / whatever) to jeden z najważniejszych „zasobów”, którym możesz sterować. Widzisz, że przeciwnik ustawia się na silniczek, który Cię przejedzie? Skracaj, żeby go nie zdążył wykorzystać.
Odsłona 3 – Na chwałę Rzymu
Wieczór skończyliśmy partyjką Glory to Rome, czyli chyba mojej ulubionej karcianki. Ulubionej po pierwsze dlatego, że w porównaniu do chociażby dwóch wyżej wymienionych jest nieco spokojniejsza i daje większy oddech. Po drugie – jest po prostu przepiękna. Mówię oczywiście o naszej rodzimej edycji (wydanej przez Boat City w Łodzi, patriotyzm lokalny, hell yeah!) z grafikami Igora Wolskiego, nie o cokolwiek… eee… maszkarowatym… wydaniu Cambridge Games.
Udało mi się na koniec odkuć za haniebną porażkę w Innowacjach, GtR wygrałem 39:31. I tu też drobna anegdota – ja w tej grze często wpadam w jedną pułapkę – po prostu uwielbiam (zdecydowanie za bardzo) budować silniczki na klientach. Jak tylko mogę, to leci Akwedukt (podwojenie pojemności klientów i wrzucanie dodatkowego klienta z ręki), no a potem idą chmary klientów do klienteli. No i jasne, akcji wykonuję jak mrówków, tylko czasem tak się na to nastawiam, że po prostu za późno przestawiam się z trybu „inwestujemy” w tryb „spieniężamy inwestycję”.
W tej partii akurat mi się udało moment wybrać w miarę odpowiedni – zresztą udało mi się również zastosować zasadę z akapitu o Innowacjach: Paweł w pewnym momencie sporo odjechał z pojemnością skarbca. Jakbym pozwolił mu się zaopiekować tym skarbcem i nawrzucać tam kart, to bym był bez szans. Jedyna opcja – skracać grę, póki miałem przewagę (na początku wrzuciłem kilka kart do skarbca). Na szczęście na dwóch graczy jest to dość proste (poprzez wyczerpanie bliskich placów budowlanych) i w dwie tury było po zawodach.
Uff..
Nie powiem, bardzo fajnie się grało (tak, nawet w Innowacje :P) w coś, gdzie nie przeliczam non stop kamieni na krowy. Tu kolejny cytat z mojego gospodarza: „Trzeba czasem wprowadzić płodozmian”. Odpoczynek od worker placementu się przydał, teraz mogę z czystym sumieniem wrócić do rozmnażania owych krów w prawie dowolnym Rosenbergu 🙂